categories

poniedziałek, 11 listopada 2013

Explorer Paris: Sport in Paris in Sabkiewicz style



Later..

Kolejny etap zadomawiania się za mną. Kiedy czuję się nieswojo, nie jestem w stanie skupić się na porządnym jedzeniu (mam na myśli jakość)- wszystkie posiłki są jak na campingu, sporcie i ogólnie rzecz biorąc dbaniu o siebie. Po dwóch miesiącach stało się coś niesamowitego. W końcu zaczęłam kupować jajka żeby robić sobie pożywne śniadania, jeździłam na rowerze, poszłam pobiegać. 

W Krakowie, przy sprzyjających warunkach pogodowych poruszam się głównie na rowerze. Pomyślałam, że może i tu sobie jakiś sprawię, w Krakowie wystarczyłaby do tego kwota, którą tu płaci się za bilet miesięczny (65 eurosów). Ale nawet na to nie narzekam, bo dobrze funkcjonujące metro to prawdziwe błogosławieństwo, więc uznajmy, że się należy. Ostatecznie zmienna pogoda i bliskość szkoły sprawiły, że zrezygnowałam z tej opcji i korzystałam głównie z metra. Innym środkiem komunikacji, który tu dobrze funkcjonuje są miejskie rowery - Veliby.
Naprawdę fajna i tania zabawa, roczny abonament zaczyna się od 19 Euro, bilet na 24 godziny to 1,7 Euro (czyli tyle, co pojedynczy bilet na metro), jedyny haczyk jest taki, że bez dodatkowych opłat jeździmy jednorazowo pół godziny (w niektórych opcjach abonamentu 45 minut), ale wystarczy odstawić rower na dowolnej stacji po drodze (nietrudno się natknąć na jedną z 1 230), poczekać 2 minuty i można jechać dalej. Wiadomo, że nic nie może być idealne. Oczywiście, że znajdują się półmózgi, które psują rowery i stanowiska, czasem rowery się też z pewnością psują bez większej pomocy. I o ile w centrum nie ma problemu ze znalezieniem sprawnej sztuki (co generuje nieraz problem z miejscem do odstawienia roweru), tak dalej od centrum, w ciągu dnia stacje bywają puste, co z kolei zmusza do spaceru w poszukiwaniu dostępnego pojazdu. Ale nawet szaleńcza jazda do centrum i poszukiwanie miejsca do odstawienia roweru w deszczu mnie nie zniechęciły. Veliby są super, a w związku, że zrezygnowałam z zakupowania biletu miesięcznego, bo siedząc od poniedziałku do piątku całe dnie w szkole, do której mam 3 (słownie: trzy) minuty na piechotę, w październiku używałam go tylko w weekendy, co się nie bardzo kalkulowało, będę z nich korzystać w dni, w których nie będzie się zanosiło na ulewę. 

Tymże właśnie środkiem transportu, w zeszłą niedzielę dotarłam do stacji niedaleko Musee d'Orangerie, by po rzewnym "fuck!" (aktualnie angielskie myślenie czasem pokonuje polskie i niestety wciąż nie daje wyjść na prowadzenie francuskiemu) na widok braku wolnych miejsc, zostaniu uratowaną przez rozbawionego tym faktem kawalera o licu pięknym jak owa słoneczna niedziela, który odpalił jointa i odjechał zwalniając dla mnie velibowe stanowisko i odstaniu dwóch godzin w kolejce skorzystać z pierwszej niedzieli miesiąca i zobaczyć za darmo wystawię Fridy Kahlo i Diego Rivery. Zdecydowanie uwielbiam. Diego za kolory, Fridę za emocje, oboje za całokształt. A Musee d'Orangerie za świetną architekturę wnętrza. Było warto!

Nigdy nie byłam wielką entuzjastką kultur azjatyckich (czytaj: zawsze byłam ignorantką), ale mając okazję zobaczenia jak w Cite Universitaire, miasteczku studenckim niczym z amerykańskiego filmu, w domu Indyjskim świętuje się Diwali, niezmiernie chętna do poszerzania horyzontów poszłam i zostałam absolutnie zauroczona. Niby studenckie występy, dużo ludzi, jedzenie na które się nie doczekałyśmy. Ale pan tańczący, pan śpiewający arie operowe i pan pianista jazzowy byli absolutnie świetni. 


No i człowiek po dwóch miesiącach z aktywnościami fizycznymi typu zwiedzanie, tańczenie, cięcie kartonu poszedł pobiegać z okazji słonecznego dnia po dniach deszczowych. Zaskoczony swoją formą pomyślał, że trzeba to robić częściej. Ale w Paryżu nie da się tak po prostu pobiegać, gdy z jednej strony wyłania się widok na Wieżę, z drugiej strony street art na cześć Edith Piaf, tym razem człowiek robił przerwy żeby focić. 




Happy to be...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz